Przez cały okres ciąży nie myślałam, że spędzę w szpitalu więcej niż trzy doby. Ba, myślałam, że uda mi się nawet wymknąć po dwóch. Jak się okazało - dane mi było spędzić w szpitalnej atmosferze okrągły tydzień, a każdego dnia byłam coraz bardziej załamana. Dlaczego? Dzięki personelowi, który uświadamiał mi, jak beznadziejnym przypadkiem jest moje dziecko.
Długo zbierałam się w sobie, żeby poruszyć ten temat. Wiem, że po takim czasie nie będzie on już taki, jaki mógłby być tuż po porodzie. Czas robi swoje i emocje opadły. Może to i lepiej, bo byłam zdolna całkiem obsmarować szpital, w którym musiałam rodzić...
Ze względu na brak miejsc w wybranym przeze mnie szpitalu musieliśmy z mężem w środku nocy jechać do innego. Żeby nie było - wcześniej zadzwoniliśmy i zapytaliśmy, jak wygląda sytuacja, czy na pewno nas przyjmą. Zapewniono nas, że jak najbardziej. Już w rejestracji powitała nas sympatyczna inaczej Pani. Ja rozumiem, że noc była ciężka, bo dużo kobiet postanowiło zacząć rodzić, ale są zawody, w których empatia powinna być podstawą. Tutaj jej zabrakło. Jakoś ciężko było Pani zrozumieć, że to mój pierwszy poród, że wody odeszły w 38. tygodniu,że nie pojawiły się skurcze i jestem przerażona. Wywiad był przeprowadzony na odczepnego, z wielką łaską i okraszony stwierdzeniem: "Nie wiem, muszę zapytać lekarza, co z Panią zrobić. Pewnie położą Panią na sali". Okazało się, że od razu trafiłam na porodówkę.
I tutaj było na początku całkiem sympatycznie. Do szpitala trafiłam około godziny 2.00 i załapałam się na miłą zmianę. Każdy był uśmiechnięty, żartował, co chwilę ktoś zaglądał i sprawdzał, czy wszystko jest OK. Dostałam kroplówkę na wywołanie skurczy i czekałam. Pomimo bólu nawet dopisywał mi humor. Dopóki nie zmienili się ludzie, którzy mieli się mną zajmować. Filip pchał się na świat, ale niestety rozwarcie było zbyt małe. Cóż - strasznie bolało, wiadomo. Przemiła inaczej położna skwitowała mnie słowami: "Boże, jeszcze Pani nie dotknęłam, a już Pani krzyczy! No niech Pani nie przesadza...". To tak odnośnie empatii w zawodzie...
Jedno jest prawdą - po samym porodzie, kiedy położą już na Tobie dziecko, to bardzo szybko zapomina się o bólu. Nawet humor mi wrócił, już nie musiałam użerać się z okropną położną. Filipa zabrali do ważenia i mierzenia, a mnie mieli przewieźć na salę poporodową. I nagle okazało się, że tej nocy rodziło tyle kobiet, że nie ma dla mnie nigdzie miejsca. Tak jak leżałam, zakrwawioną i obolałą przykryli mnie zielonym prześcieradłem i wywieźli na korytarz, gdzie kręciły się ciężarne, ich mężowie i całe stado stażystów. I jeszcze personel miał pretensję do P.: "Niech Pan przykryje żonę!".
W końcu przynieśli mi Filipa. I... kazali go przystawić do piersi. Nadal na korytarzu. Schowałam dumę do kieszeni, bo przecież chodzi o dobro dziecka. Zasłoniłam się od każdej strony, ale nie wiedziałam, jak się do tego zabrać. Tak ciężko zrozumieć, że to moje pierwsze dziecko? W końcu poirytowana położna zabrała Młodego ze słowami: "Co? Nie ciągnie? To go zabiorę, bo się jakiś siny zrobił". Tak na pociechę. Dobrze, że był ze mną P., bo co chwilę dowiadywał się, czy wszystko jest OK. Filipa zabrali pod lampy, żeby go trochę ogrzać, a dla mnie znalazło się miejsce na sali.
Jednak to nie koniec przygód. Z sali poporodowej nie mieli mnie gdzie przetransportować, bo przecież nie było miejsc. Zostałam więc położona, razem z trzema innymi dziewczynami na patologii ciąży. Poinformowano nas, że nasze dzieci są dwa piętra wyżej na sali adaptacyjnej, bo tutaj, na dole, nie możemy ich mieć przy sobie. Możemy je zobaczyć u góry. Poszłyśmy, a tam młyn, tyle dzieci i matek, że nie sposób się wcisnąć, więc zostałyśmy przegonione, jak tylko udało nam się zerknąć na maluchy. Wróciłyśmy więc do łóżek, gdzie godzinę później ochrzaniła nas położna mówiąc, że nie interesujemy się dziećmi. Powinnyśmy pójść do góry i próbować karmić piersią. Zrobiło nam się głupio i posłusznie udałyśmy się do maluchów. Usłyszałyśmy, że jak trzeba będzie karmić, to po nas zadzwonią, a teraz mamy już iść, bo jest mało miejsca. Nigdy nie zadzwonili... Za każdym razem, jak szłam na salę adaptacyjną to słyszałam, że Filip już został nakarmiony butelką... Kilka razy udało mi się go przystawić do piersi, ale Mały nie chciał ciągnąć, położne były poirytowane, a brak jakiejkolwiek intymności nie sprzyjał naszym próbom.
Wieczorem przenieśli nas na normalną salę i powiedzieli, że jeszcze dzisiaj dostaniemy dzieci. Długo się nie nacieszyłam, bo jakiś czas później Młody znowu wylądował na "adapterach", czyli sali adaptacyjnej. Cały czas mówiono mi, że Filip strasznie ulewa, że to nie jest normalne i nie mogą mi go oddać, bo lepiej żeby był pod kontrolą. Uzmysławiano mi, że mogłabym dopuścić do zadławienia się mojego dziecka, a strach, że do czegoś takiego dopuszczę utrzymywał się jeszcze przez kilka następnych miesięcy. Jedni mówili, że przecież ulewanie po porodzie jest normalne, a inni, że to koniec świata. Do tego doszła żółtaczka ponad normę (co widać na zdjęciu), leczona dobę pod lampami, gdzie Mały musiał leżeć z zasłoniętymi oczkami, a ja nawet nie mogłam go wziąć na ręce.
Jak tylko dostawałam Filipa, to za chwilę znowu mi go zabierali. Nie chciał jeść, więc trzeba go było podłączyć pod kroplówkę. A pediatrzy tylko kręcili głowami: "Nie wiem, co będzie z tego dziecka, musi zacząć jeść". Nie ma to jak usłyszeć słowa otuchy kiedy wszystko się sypie. Jak przychodziłam radosna do położnych, kiedy Filip wypił 30ml mleka zamiast 10ml, jak poprzednim razem to słyszałam: "Hmmm, kiepsko... Powinien wypić 50ml. Malutko, niedobrze." I kiedy już myślałam, że jest lepiej, to okazywało się, że jednak nie. Jak usłyszałam, że nie wypiszą nas do domu, bo Młody stracił 11% wagi, to płakałam cały dzień. I tak było po każdej kontroli pediatrycznej - zawsze znalazło się coś, co zatrzymywało nas na kolejną dobę w szpitalu, ale nikt nie próbował nam pomóc, żeby polepszyć naszą sytuację. Do tego wszystkiego, kiedy Mały leżał na "adapterach", to nawet nie pozwalano mi go zabrać, żeby pokazać rodzinie.
Podczas tego tygodnia słyszałam wiele przykrych rzeczy na temat Filipa, np. "Jakiś on nijaki, nie wiem, co z niego będzie". Jakby mi ktoś przyłożył w brzuch. Moje wyczekiwane, wymarzone dziecko, a ja ciągle słyszę, że jego stan jest beznadziejny, chociaż wydaje mi się, że nie jest tak źle. Jakby nie można było powiedzieć, że nie jest najlepiej, ale wyjdziemy z tego, będzie dobrze. Nie usłyszałam żadnych słów otuchy, żadnego pocieszenia. I kiedy pojawiła się szansa na wyjście ze szpitala, to kolejna Pani pediatra zburzyła moje nadzieje. Po zbadaniu Filipa powiedziała, że Mały ma słabe napięcie mięśniowe, jest nijaki i apatyczny, słabo je, ma szmery na serduszku i w ogóle jest kiepsko. Niby zaczął przybierać na wadze, ale szału nie ma. żółtaczka niby się zmniejsza, ale może się cofnąć. Ciężko było ją zadowolić. Znowu zabrali go na badania, znowu musieli pobierać krew, sprawdzać poziom cukru. Niestety cały dzień trzymali mnie w niepewności, ponieważ nikt nie był w stanie powiedzieć mi, jakie są wyniki, jedyne, czego się dowiedziałam to "Brak wiadomości, jest dobrą wiadomością. Gdyby było bardzo źle, to ktoś by już Panią o tym powiadomił". Dopiero wieczorem usłyszałam, że może w niedzielę nas wypiszą.
Przez cały ten czas miałam problemy z karmieniem. Filip nie chciał przystawić się do piersi. Płakał, a ja razem z nim. Jak próbowałam go karmić butelką, to zasypiał i nawet nie próbował ssać, co prawdopodobnie było spowodowane ciągle utrzymującą się żółtaczką. Odchodziłam od zmysłów, przy każdym karmieniu dzwoniłam po położną. Jedne mówiły: "Nic dziwnego, że nie pije, przecież on w ogóle nie ma odruchu ssania. Ja nie wiem, co z nim będzie", a inne: "Nie wiem, czemu on nie chce jeść, przecież ssie normalnie i przystawia się do piersi prawidłowo". Tak czy inaczej wychodziło na jedno - dziecko musi zacząć jeść. Jak? Nikt nie wiedział. A dla mnie liczył się każdy wypity mililitr, chociaż od personelu ciągle słyszałam "Mało, mało...".
Kiedy zaczęłam już wątpić w to, że kiedykolwiek wyjdę ze szpitala postanowiłam wypisać się na własne życzenie. Doszłam do wniosku, że lepiej będzie dla nas, jeśli będę już w domu, Filip w końcu będzie ciągle ze mną. Usłyszałam wtedy od pediatry: "Zrobi Pani jak chce, ale żeby potem nie było płaczu, jak trzeba będzie wrócić z domu do szpitala", dając mi tym samym do zrozumienia, że wypisując się działam na szkodę dziecka. Co ze mnie za matka?
Najgorsze jest to, że przez cały ten tydzień P. nie mógł być ze mną cały czas. Przyjeżdżał codziennie, tak samo jak moi Rodzice, czy Siostra ze Szwagrem, ale nikt nie mógł się zbliżyć do Filipa, tylko oglądać go zza szyby. A to i tak był sukces, jeśli udało mi się go zabrać z "adapterów".
Najciekawszych rzeczy dowiedziałam się już w domu, kiedy zajrzałam do książeczki zdrowia Młodego. Okazało się, że po porodzie dano mi Syna na 2h, w ciągu których próbowałam go z marnym skutkiem nakarmić (w rzeczywistości nie trwało to nawet kwadransa). Podobno, aby zmniejszyć żółtaczkę trzymano go pod lampami dwie doby - w rzeczywistości jedną. Ponoć przez cały czas karmiłam piersią z przejściowymi trudnościami, a butelką dokarmiałam tylko sporadycznie (fakt był taki, że ostatnie trzy-cztery dobry karmiłam wyłącznie butelką żeby móc kontrolować ile Filip wypija - musiał przybrać na wadze żebyśmy w końcu dostali wypis). Taka sytuacja...
Ten post nie miał być antyreklamą konkretnego szpitala. To miała być taka mała iskierka nadziei dla kobiet, które usłyszały, że ich dzieci są beznadziejnymi przypadkami, przy których lekarze rozkładają ręce mimo tego, że im samym wydaje się, że nie jest tak źle. Nie wiem, skąd w personelu szpitalnym taka chęć zmiażdżenia ludzkiej psychiki i spisania dziecka na straty. Filip rośnie, przybiera na wadze w swoim tempie, rozwija się prawidłowo chociaż jeszcze kilka miesięcy temu sama nie wierzyłam, że może być dobrze. Jeśli planujesz urodzić w jednym z gdańskich szpitali i jesteś ciekawa, w którym przeżyłam swoją przygodę - napisz, chętnie podzielę się informacjami.
O matko....przecież to jest jakaś masakra :/ jak można tak traktować pacjenta, matkę która powinna przezywać właśnie jedna z najpiękniejszych chwil w swoim życiu... Nawet nie potrafię sobie wyobrazic jak sie czuła i co tam musiałaś przezywać ... Ja czytając to miałam gesia skórkę i łzy w oczach. Całe szczęście, ze z Filipkiem wszystko jest dobrze, jest zdrowym chłopcem a Ciebie nie zawiodła intuicja i zrobiłaś to co uważałaś za słuszne :)
OdpowiedzUsuńWiem, ze na pewno nie radziłaś na Zaspie ;)
Ola.M
Nie, to nie była Zaspa ;) Żałuję, że tam nie trafiłam, przynajmniej jest możliwość zobaczenia dziecka na żywo, a nie tylko przez szybę...
UsuńNiestety, to co spotkało mnie w szpitalu i co starannie wbijano mi tam do głowy utrzymywało się jeszcze kilka miesięcy mimo tego, że byłam już w domu. Na szczęście udało nam się wyjść na prostą :)
Pozdrawiamy!
Jestem w szoku! Koniecznie opisz to na stronie gdzierodzić.info no i ja bym jednak upubliczniała co to za szpital... bo kompletnie beznadziejny, nawet brak mi słów, ale bardzo mi przykro że tak zaczęła się Wasza przygoda z macierzyństwem... :( Strasznie to smutne, w momencie gdzie tyle mówi się o traktowaniu kobiety po porodzie, kontakcie skóra do skóry po urodzeniu czy karmieniu piersią - a tu złamano chyba wszystkie zasady, poczynając od godnego traktowania matki, po karmienie (butelkę, na prawdę? To w szpitalu nie wiedzą że matka ma mleko po porodzie?) Bardzo dobrze że wypisaliście się na własne żądanie. I że teraz już wszystko w porządku. teraz życzę Ci że jeśli kiedykolwiek zdecydujesz się na drugie dziecko to poród będzie wyglądał zupełnie inaczej... Pozdrowienia dla Ciebie i Filipka! Dzielni jesteście!
OdpowiedzUsuńOstatecznie nie wypisaliśmy się sami, poczekaliśmy do następnego dnia na wyniki badań i sami nas wypuścili. Głównie dlatego, że znowu zmieniła się pediatra, która stwierdziła, że jednak jest OK i możemy iść.
UsuńNiestety, smutno się to zaczęło. Co do butelek - smoczki były takie, że po przechyleniu butelki mleko po prostu samo leciało. Podejrzewam, że między innymi to one były powodem rozleniwienia Filipa do tego stopnia, że nie chciał pić z piersi. Stres, brak powodzenia, płacz i pokarm bardzo szybko zaczął zanikać... W końcu sama postanowiłam, że przestanę męczyć siebie i Małego. A tak się przyzwyczaił do kształtu smoczka w szpitalu, że mimo zakupu kilkunastu innych i tak skończyliśmy na tym, od którego zaczynaliśmy :P
Na sali adaptacyjnej butelki traktowano tak, jak powinno być - jednorazowo. Jednak położne kazały nam je wyparzać :/ A tyle szumu robią o to, żeby noworodkowi nie dostarczać bakterii... Dlatego nie pozwalają nikomu poza matką zbliżać się do dziecka.
Dziękujemy i pozdrawiamy!
Współczuję że musieliście przez to wszystko przechodzić! To trochę jak opowieści z koszmaru. Nie tak powinny wyglądać narodziny dziecka i pierwsze jego dni. Brak mi słów...
OdpowiedzUsuńObyście już więcej nie trafili na taki szpital i tak nieżyczliwy personel, a najlepiej żebyście w ogóle szpitale omijali szerokim łukiem!
Pozdrawiam serdecznie! I uściski dla Filipka !
P.S.
Mój blog zmienił adres od teraz zapraszam na www.namalowane.pl/blog. Proszę zmień sobie mój adres w obserwowanych.
Dziękujemy, postaramy się omijać szpitale ;) Jakiś czas temu nasza lekarka zapytała się, czy chcemy dla Filipa skierowanie do szpitala na badania, czy będziemy z nim jeździć to od razu krzyczeliśmy, że do szpitala nie chcemy!
UsuńPozdrawiamy!
Matko...aż dwa razy podchodziłam do przeczytania Twojego wpisu. Bardzo Ci współczuję tego co przeżyłaś, to musiało być straszne. Jak dla mnie personel szpitala w którym rodziłaś jest niedouczony, brak im ludzkich cech, tak jak pisałaś empatii. Leżenie po porodzie na korytarzu...matko jedyna, jak w jakimś ciemnogordzie! Jeszcze emocje nie opadły, hormony buzują a Wam robią takie piekło...straszne. Wiesz, szokuje mnie to dlatego bo ja w szpitalu zaznałam bardzo dobrej opieki. Owszem były położne mniej miłe, ale całość oceniam na bardzo dobrze. Wszystko było tak jak chciałam...dlatego jestem w szoku, że w dzisiejszym świecie takie szpitale funkcjonują.
OdpowiedzUsuńJeszcze raz bardzo współczuję takich przeżyć i wierze, że tylko Cię to wzmocniło. Nigdy nie daj sobie wmówić, że Twoje dziecko jest beznadziejne, pewnie to już po tym wszystkim wiesz.
Pozdrawiam ciepło, Kasia :).
Dziękuję i pozdrawiam 😊 Cieszę się, że ominęły Cię takie przykre doświadczenia.
Usuń